Autor: Edward Kącki
Tytuł: Wielka wojna z piratami
Wydawnictwo: Novae Res
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 64
Ocena: 3/10
Wiek: 4-7 lat
Opis:
Spryt, mądrość i odwaga pomogą pokonać nawet groźnych piratów!
Spokój w państwie Namara, rządzonym przez mądrego i dobrego króla Jerzego, zostaje zakłócony! Oto żądni bogactw piraci wysyłają szpiegów, a ci dowiadują się, że królewscy synowie, Arturek i Wiktorek, oraz ich kuzynki, księżniczki Ania i Basia, mają niebawem płynąć w odwiedziny do dobrej wróżki Doroty. Piraci napadają na królewski żaglowiec i mimo dzielnej obrony, księżniczka Ania zostaje porwana dla okupu. Wiktorek ucieka zbirom i zostaje królem wyspy, a Arturek wraca do domu i organizuje wyprawę – z pomocą brata zamierza uwolnić Anię z rąk porywaczy. Dzielni i zaradni chłopcy oraz ich nieustraszony ojciec król Jerzy postanawiają raz na zawsze rozprawić się z piratami grasującymi na całym Oceanie Błękitnym! Pomagają im w tym przyjaciele: sprytna małpka Nana, tygrysek Bambo i delfin Doro.
Recenzja:
Ta pozycja zaciekawiła mnie ze względu na poruszoną tematykę – cała nasza rodzinka uwielbia motywy marynistyczne (jak na Gdańszczan przystało ;)), a piraci to już w ogóle super sprawa – i przesympatyczną okładkę. Nie spodziewałam się może arcydzieła literatury dziecięcej, ale wartkiej akcji, ciekawej przygody i sympatycznych młodziutkich bohaterów.
A tu klops. Przede wszystkim dlatego, że książka jest bardzo dziwnie napisana. Cały czas miałam wrażenie, że czytam jakiś rodzaj streszczenia, albo kronikę wypunktowującą najważniejsze wydarzenia danej uroczystości, czy odbytej przez dzieci podróży. Praktycznie nie ma dialogów, przez wszystkie wydarzenia, przemyślenia, czy nawet rozmowy przeprowadza nas narrator.
Kolejnym minusem, który nie pozwolił mi wczuć się w opisywaną przygodę, był skrajny brak realizmu. Ja wiem, że to bajka i to bajka dla młodziutkiego czytelnika, ale błagam, żadne dziecko nie uwierzy w istnienie małej księżniczki, która rezygnuje z wyprawy na czarodziejską Wyspę Skarbów na rzecz odrabiania zadań domowych z fizyki i matematyki! Podobnie łatwo powątpiewać w fakt, iż ośmioletni Wiktorek bez trudu wyrywa się z rąk dwóch dorosłych oprawców (w dodatku piratów posiadających spore doświadczenie w swym fachu), gdyż ukończył z wyróżnieniem kurs samoobrony. A król, który bez najmniejszego problemu i z wielką chęcią oddaje swą koronę nowo przybyłemu na wyspę rozbitkowi, to taką słyszał przepowiednię? Przecież nie dość, że to dość niespotykane u monarchów zachowanie, to w dodatku kompletnie nieodpowiedzialne! Oczywiście Wiktorek czuje się na nowym stanowisku niczym ryba w wodzie – w kilka dni (sic!) wybudował szkoły, fortyfikacje i flotę niepokonanych okrętów. Błyskawicznie poprawił stan gospodarki i poczucie bezpieczeństwa mieszkańców tworząc mocarstwo zdolne oprzeć się piratom. A wszystko to dzięki dobrym ocenom w szkole…
Ja rozumiem, że to bajka dla dzieci, a bajki nie muszą mieć zbyt wiele wspólnego z realnym światem. Ale po co od małego wciskać dzieciom takie kity? Chociażby, że kiedy dobrze się uczysz, to wszystko w życiu przyjdzie ci błyskawicznie i bez wysiłku. I nie chciałabym być źle zrozumiana - fajnie, że autor bierze na siebie obowiązek zachęcenia dzieciaków do nauki – to świetna inicjatywa i w pełni ją popieram! Ale co z tymi dziećmi, które uczą się gorzej? Bo nie mają zdolności, albo łapią lenia raz na jakiś czas? ;) Bo problem z tą książeczką jest taki, że wszyscy są tu prymusami – bez wyjątku uwielbiają fizykę, matematykę i chemię (ośmiolatek i chemia?), zdobywają najwyższe oceny, nagrody i wyróżnienia. A jeśli ktoś się uczy źle, to jest to wyłącznie zła czarownica. Moim skromnym zdaniem to jednak troszeczkę piętnujące.
Jest jeszcze jedna sprawa, która zgrzyta mi w świecie przedstawionym – jego pomieszanie z poplątaniem. Na jednej płaszczyźnie współistnieją tu ścisłe umysły, mówiące zwierzęta, magia i wróżki wykorzystujące miotły jako środki lokomocji, czarodziejskie różdżki i pierścień spełniający życzenia niczym koralik Karolci i anioły zwiastujący przybycie pomocnej gołębicy.
No właśnie, skąd ten anioł? Ano stąd, że kiedy po ataku piratów chłopcy podbijają świat zostając królami, walcząc z piratami i organizując skomplikowane akcje poszukiwawcze, porwana i zamknięta w wieży Ania kładzie się plackiem i modli żarliwie. Oczywiście ze wspomnianym wyżej skutkiem. Powiem szczerze, że jako (już nieco podrośnięta) dziewczynka wolałabym jednak planować ucieczkę i również uczestniczyć w bitwach z piratami, niż zanudzając się na śmierć biernie oczekiwać na ratunek. A za moich czasów nie było jeszcze w modzie określenie „gender”!
Tym, co zszokowało mnie najbardziej, była kompletna bierność dorosłych. Rodzice nie interesują się losem dzieci – wysyłają je w niebezpieczną podróż zawierzając artefaktowi o niesprawdzonej mocy, a po ataku na ich statek nie wyruszają na poszukiwania i nie ścigają winnych. Moi rodzice poruszyliby niebo i ziemię, by tylko mnie odnaleźć i ja to samo zrobiłabym dla swojej córki. Tym bardziej postawa króla i królowej wprawia mnie w zdumienie. Podobnie jak absurdalność podejmowanych przez nich decyzji. Pięciolatek ma ambicje by zostać dowódcą misji poszukiwawczej? Spoko, tata chętnie zostanie w domu. Król Jerzy ruszył się ze swojego pałacu dopiero pod sam koniec książki, wy wspomóc syna w wojnie z piratami. Swoją drogą kiedy ośmioletni syn postanowił „iść na swoje” i rządzić samodzielnie innym państwem, tata nie miał nic przeciwko.
Podobnie dorośli piraci są raczej nieszczególnie bystrzy, naiwni i nieporadni. Małą Anię obudziły hałasy, a spała na drugim piętrze wieży. Za to śpiącego w szałasie strażnika nie obudziło pętanie kończyn linami (swoją drogą w wykonaniu pięciolatka – to musiały być mocne więzy), przenoszenie ani nawet wrzucenie pod pokład.
Mocno zastanawia mnie również postać dziwnej dobrej wróżki – samochwały, będącej zarzewiem całej przygody. Zaprasza ona dzieci na swoją czarodziejską, ociekającą bogactwem wyspę, by przy wspólnym posiłku poprzechwalać się nieco swoimi osiągnięciami w „byciu dobrą”.
„Już od dziecka bardzo lubiłam matematykę. Mówiono, że byłam zawsze pełna fantazji, a ja miałam po prostu bardzo rozwiniętą wyobraźnię, która pozwalała mi przewidzieć różne, niekiedy zaskakujące, sytuacje.”
Czy fantazja i wyobraźnia to przypadkiem nie są synonimy? I co ma do tego sympatia do matematyki? W każdym razie te przymioty pozwoliły wróżce Dorocie dokładnie przewidzieć szczegóły napadu piratów na jej rodziców. I nic z tym nie zrobiła. Co więcej, znacznie bardziej emocjonalnie podchodzi do zdobytych wyróżnień w „czynieniu dobra”, niż do faktu, iż rodziców nigdy więcej nie widziała. Jest posiadaczką zaczarowanej wyspy pełnej drogocenności, na której
„…występuje ciekawe zjawisko. Otóż bez względu na to, ile skarbów zostanie wywiezionych z wyspy, to i tak tyle samo na niej zostanie, ile było przedtem.”
Dlaczego zatem słynąca z dobroci czarodziejka nie podzieli się z innymi? Chociażby z piratami. Może dzięki temu nie musieliby dłużej trudnić się rozbojem? I może czepiam się szczegółów, ale to przecież dzieci są mistrzami w zadawaniu takich pytań. I wymyślaniu genialnych w swej prostocie rozwiązań.
Swoją drogą dobroć to w książce Kąckiego rzecz bardzo względna. Wróżka Dorota zdobywa nagrody, medale i wyróżnienia za swą dobroć, nie waha się jednak przed popełnieniem zabójstwa. Sprawiedliwy król karze złoczyńców niewolniczą pracą w kopalniach, a mały Wiktorek bez wyrzutów sumienia zleca podpalenia wrogich statków. A wszystko to w imię „oczyszczenia” wód oceanu Błękitnego z piratów. W moim odczuciu, to jednak podwójna moralność.
Bohaterowie są mdli i bez charakteru. Ideały – sprawni fizycznie, mądrzy, zdobywający same piątki, praktycznie nie popełniający błędów, samodzielni, podejmujący autonomiczne decyzje - dorośli w ciałach dzieci. Nie jest łatwo identyfikować się z kimś takim. Szczególnie, że tak naprawdę nie dają się poznać. Wiktorek miał chyba w założeniu być kimś w stylu Króla Maciusia I, ale zdecydowanie brak mu charyzmy pierwowzoru.
Podobały mi się całkiem pomysłowe próby wytłumaczenia powstania niektórych nowoczesnych wynalazków, które pojawiły się również w wykreowanym przez autora świecie – jak książka kucharska, czy okulary przeciwsłoneczne. Bardzo przypadłe mi do gustu również krótkie rozdziały, dzięki którym książka nadaje się również dla młodszych dzieci nie radzących sobie jeszcze z większymi partiami tekstu na raz - na przykład do czytania „na raty” przed snem.
Rozczarowuje za to brak ilustracji. Po przesympatycznym i zachęcającym opracowaniu graficznym okładki (zarówno z przodu, jak i z tyłu), spodziewałam się ciągu dalszego wewnątrz. I spotkało mnie spore rozczarowanie. Faktycznie, książka jest bardzo ładnie wydana - na grubym, porządnym papierze, z tytułami rozdziałów wyszczególnionymi ozdobną czcionką, inicjałami, uroczymi miniaturkami palm oraz liści przy numerach stron i sporym, bardzo czytelnym tekstem, który dobrze sprawdzi się przy pierwszych próbach samodzielnej lektury. Zrezygnowano jednak z ilustracji na rzecz kiepskiej jakości zdjęć rodzinki bohaterów. I jak rozumiem sam zamysł, który uważam za rzadko spotykany i bardzo pomysłowy (w końcu w ten sposób mały czytelnik zyskuje świadomość, że również on może pewnego dnia przeżyć ekscytujące przygody), tak wykonanie jest naprawdę średnie. Zdjęcia wyglądają bowiem na wyjęte z rodzinnego albumu z lat 90- tych, kiedy to fotografie wywoływano z kliszy bez poprawek, czy powtórzenia ujęcia. Źle wykadrowane, nieostre, nieciekawe kolorystycznie. I choć mają znamiona stylizacji, zupełnie nie oddają klimatu opowiadania. Szkoda.





Cała historia przywodzi mi na myśl bajkę na dobranoc, którą tata opowiada swoim dzieciom wymyślając wszystko na poczekaniu. I jako taka na pewno świetnie się sprawdziła. Jednak kiedy zamierzamy wydać książkę i mamy odpowiednią ilość czasu do namysłu, warto dopracować fabułę i szczegóły świata przedstawionego. Bo dzieci nie są głupie, co swoją drogą jest myślą przewodnią tej pozycji. Szkoda, że sam autor się do niej nie stosuje, gdyż na „Wielką wojnę z piratami” w jej obecnej formie szkoda czasu i dziecka i rodzica.
Książeczkę zrecenzowałam dla was dzięki uprzejmości wydawnictwa Novae Res.